„Wizja przeszłości, jaką prezentują książki Bieszka, to w nomenklaturze Claude Lévi-Straussa, dzieło umysłu w typie majsterkowicza”. Rozmowa z Romanem Żuchowiczem.


Nadeszła wiekopomna chwila. Właśnie w sprzedaży ukazała się książka Romana Żuchowicza Wielka Lechia. Źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Sub Lupa, miałem okazję zapoznać się z treścią publikacji jeszcze przed premierą. Dzieło jest istotnym przełomem w polemice wielkolechickiej. Myślę, że będzie ona solidnym merytorycznym młotem na poczynania turbosłowian i turbolechitów. Ciekawi mnie, jak zostanie przyjęta nie tylko przez lechickich bardów, ale przede wszystkim przez środowisko historyków, bo lektura książki Żuchowicza składnia do dwóch ważnych refleksji: w jaki sposób popularyzować wiedzę historyczną oraz gdzie my – historycy – popełniliśmy błąd, skoro w społeczeństwie większym autorytetem cieszą się „niezależni” badacze-amatorzy, a nie wykwalifikowani fachowcy. Postanowiłem przeprowadzić krótką rozmowę z Romanem m.in. właśnie o tej problematycznej kwestii, a także o kulisach powstawania jego lechickiej książki.

SigA: W Twojej książce wyłapałem takie zdanie: Kiedy ukazała się pierwsza lechicka książka Bieszka, mignęła mi gdzieś na witrynie sklepowej. Zignorowałem ją, sądząc, że to reprint jakiejś dziewiętnastowiecznej pracy. Wiesz, że miałem podobnie? Powiem więcej, na studiach żartowałem z kolegą, że ktoś powinien przeprowadzić wreszcie studium źródłoznawcze Kroniki Prokosza. W ogóle nie zdawaliśmy sobie sprawy, że temat żyje w internecie. Nim się zorientowałem, miałem wrażenie, że ktoś podsłuchał nasze rozmowy i zaczął produkować całą masę książek historycznopodobnych o Wielkiej Lechii, które znalazły swoich odbiorców. 

Roman Żuchowicz: Zastanawiało mnie, kiedy odgrzebano Kronikę Prokosza. Wziąłem za wzór Janusza Bieszka i jego sugestię, że trzeba poznać kilka języków obcych i szukać, szukać w archiwach Waty… internetu (śmiech). Według Google Trends, zainteresowanie tym falsyfikatem nie istniało w sieci praktycznie do listopada 2011 roku. Potem obserwujemy na wykresie kilka skoków, a od 2014 roku sukcesywny wzrost wyszukań. Google przyznaje przy tym, że dopiero od stycznia 2016 roku dysponuje udoskonalonym algorytmem gromadzącym dane. Sądzę więc, że owe małe „falki”, pojawiające się na wykresie od ok. 2013 roku do stycznia 2016 byłyby znacznie większe, gdyby Google wcześniej zbierało dane według nowszych algorytmów. „Odkrycie” Prokosza jest jakoś powiązane z rosnącym od 2011 roku zainteresowaniem Tadeuszem Wolańskim. Wiedza o nim przyszła ze wschodu, z różnorakiej rosyjskiej twórczości pseudonaukowej, zafascynowanej polskim uczonym, który „dowiódł”, że etruski to język rosyjski.



Napisałeś pierwszą książkę polemiczną do teorii wielkolechickiej. Zastanawiam się, do kogo ją adresujesz? Do turbosłowian? Pasjonatów historii? Zwykłych ludzi? A może chcesz pokazać środowisku naukowemu skalę problemu?


Starałem się, by mogła zaspokoić możliwie szeroki krąg odbiorców. Dla osób pozbawionych fachowych kwalifikacji, którzy słysząc o jakiś Prokoszach, haplogrupach i Awiłło Leszkach, mają wątpliwości. Dla pasjonatów historii, zainteresowanych tym, skąd wziął się ten fenomen. Dla nauczycieli historii, których uczniowie nagle żonglują wynikami badań plaeogenetycznych, etymologiami itp. Równocześnie wydawczyni prosiła, by książka powstała szybko i miała dosyć ograniczone rozmiary. Czy finalny produkt spełni swoją rolę, czas pokaże.

Atutem Twojej książki jest to, że obalając kolejne bzdury turbosłowian/turbolechitów, wsparłeś się na opiniach doświadczonych naukowców z różnych dziedzin: historii, historii sztuki, archeologii, genetyki, etc. Zebrane myśli w formie krótkich wywiadów pozwalają uczestniczyć samemu czytelnikowi w prześledzeniu całego procesu dowodowego. Jak uczeni reagowali w ogóle na fantazmat Wielkiej Lechii? Dla wielu z nich była to na pewno nowość i podejrzewam, że otwierali oczy ze zdumienia, że ktoś wierzy w tak piramidalne bzdury. Czy tak rzeczywiście było?


Chyba większość moich rozmówców była w jakimś stopniu świadoma, że ten fenomen istnieje. Swoją drogą, bardzo żałuję, że książkę w pewnym sensie zdominowała „warszawka”. Mam świadomość, że poza Uniwersytetem Warszawskim działa wielu wybitnych badaczy i żałuję, że nie miałem budżetu wyjazdowego. Jeśli wiedziałem, że w nauce istnieje spór, starałem się równoważyć opinie moich rozmówców powołując się na prace uczonych z innych ośrodków, którzy mają zdanie odmienne. Gdy było już jasne, że pierwsza wersja książki, ukończona w sierpniu, nie ukaże się przed świętami, zdołałem wybrać się z krótką wizytą do Poznania. Przeprowadziłem tam wywiad z genetykiem, profesorem Markiem Figlerowiczem. Spotkałem się też z Konradem Kośnikiem, którego publikację niedawno recenzowaliście na Sigillum Authenticum.

Ostatnio ukazał się artykuł naukowy Jakuba Belzyta w Scripta Historica (dawne Słupskie Zeszyty Historyczne), w którym autor w tekście i przypisie powołuje się na twórczość Janusza Bieszka ZOBACZ. Niby tylko incydent, ale martwi mnie, otoczka jaka powstała wokół tej sprawy. Nie chce wchodzić w szczegóły, ale w środowisku mediewistów mocno zawrzało, a redaktorzy czasopisma schowali głowę w piasek, bo z ich tłumaczeń wychodzi na to, że nie mogą zdradzić nazwisk recenzentów pracy, że właściwie to nic nie mogą... Sądzisz, że ta sytuacja to sygnał dla środowiska naukowego, aby baczniej przyglądać się co publikują młodzi naukowcy?


Napisałem do Scripta Historica z prośbą o udzielenie wyjaśnienia tej sytuacji. Trudno, by czasopismo nie przepuściło takiego artykułu, jeśli za autorem stoją murem „promotor” i „anonimowi” recenzenci. Zwłaszcza, gdy nie są to przypadkowi ludzie. Za owym Belzytem stoi sam prof. Jerzy Hauziński, skądinąd bardzo zasłużony orientalista. Koniec końców, redakcji Scripta Historica nieco współczuję.

W swojej publikacji odnosiłeś się głównie do książki Słowiańscy królowie Lechii Janusza Bieszka. Czy starałeś się skontaktować z autorem w sprawie polemiki? Czy spodziewasz się jakieś odpowiedzi ze strony J. Bieszka?


Po waszych doświadczeniach, może to błąd, zaniechałem tego. Mam jednak wrażenie, że korespondujemy ze sobą poprzez nasze publikacje. Skoro po moim artykule dla Newsweeka, Bieszk wymienił mnie po nazwisku w swojej trzeciej książce, to nie wątpię, że zrobi to także w czwartej! (śmiech) Poważnie, podsuwamy mu przecież nowy materiał! A on zaadaptuje go do swojej teorii. Dzięki naszym [tj. moim i SigA – dop.] artykułom, w książce Królowie Lechii i Lechici w dziejach, Bieszk pisze o systemie tria nomina, o którego istnieniu wcześniej nie miał pojęcia!

Często spotykam się z opinią, że może i Bieszk nie ma racji, źle interpretuje źródła historyczne, ale chce zainteresować zwykłych ludzi historią. Czy to właściwa droga popularyzacji historii? Czy dobre intencje to jednak za mało?


To tak, jakby powiedzieć, że serial Gra o tron sprawia, że „zwykli ludzie” zaczynają się interesować historią, bo jego akcja dzieje się w fantastycznej rzeczywistości, w której technologia pozostaje gdzieś na poziomie średniowiecza.

Radosna twórczość lechickich bardów trwa w najlepsze. Ostatnio, jak wiesz, książkę wydał Paweł Szydłowski, a kolega mediewista-specjalista udowodnił w dwóch tekstach na blogu, że ilość błędów i wypaczeń jest tak duża, że właściwie można napisać osobną książkę w formie erraty. Widziałeś z pewnością jego bezpardonowy atak na Uniwersytet Jagielloński, który nazywa w swoim materiale filmowy na YouTube „antypolskimi rzygowinami”. Nie ma sensu się do takich ataków odnosić, ale muszę zapytać: uważasz, że w niedalekiej przyszłości dojdzie do ostrej konfrontacji naukowcy kontra turbosłowianie?


Skoro nawet były minister, poseł Marek Sawicki, niedawno łyknął Lechitów, to pewnie będą oni coraz bardziej głośni i widoczni. Trzeba na to zjawisko spojrzeć w szerszej skali. A ona pokazuje, że wzrasta popularność różnych teorii pseudonaukowych, jak np. ruchów proepidemicznych (tj. antyszczepionkowców). Nawet teoria płaskiej ziemi, kilka lat temu wspominana jako dziwna przypadłość niektórych kościołów reformowanych, pojawiła się na naszym gruncie. 


Z czego może wynikać strach turbolechitów przed dyskusją? Jak wiemy, niechętnie ją podejmują, a jak już to szybko z niej rejterują lub zaczynają się zwykłe ataki ad personam.

A czy Ty, wierząc w płaską ziemię, chciałbyś porozmawiać otwarcie z geologiem czy fizykiem? Pewnie tylko wówczas, gdybyś miał za sobą publiczność, czy chociaż prowadzącego dyskusję po swojej stronie. Byłem kiedyś na debacie o powstaniu listopadowym, w której Grzegorz Braun konfrontował się z prof. Jarosławem Czubatym z IH UW. Profesor oczywiście rozbijał w puch jego teorie, ale co z tego? Publiczność sympatyzująca ze środowiskiem Brauna wiedziała „swoje” i ochoczo klaskała politykowi. W sieci pojawiały się komentarze, że „Braun orze profesora jak uczniaka”. Każdy, kto nieuprzedzonym okiem obejrzy nagranie tego wydarzenia, dostrzeże że w rzeczywistości było na odwrót.

Książka skłania również do refleksji na temat popularyzacji wiedzy historycznej jako takiej. Pytanie, które stawiam, to czy jednak nie za mało się pisze rzetelnych opracowań dla zwykłych zjadaczy chleba? Trochę rozumiem nauczycieli akademickich i naukowców zatrudnionych w różnych instytucjach, którzy nie bardzo chcą bawić się w popularyzatorkę. Właściwie praca popularnonaukowa nie liczy się do dorobku, ani do tytułu, nie mówiąc już o gonitwie za punktami i grantami. Nie ma w Polsce komercjalizacji badań, a mając warsztat, wiedzę i źródła, badacz woli napisać artykuł do czasopisma naukowego za 10 punktów, niż artykuł popularyzatorski za 1 punkt, albo napisać naukową monografię za 25 punktów, niż dzieło popularne za 6 punktów... Śmieszą mnie te argumenty, że naukowcy zamknęli się w swoich gabinetach i piszą same teksty specjalistyczne. Niby jak mają tego nie robić, skoro muszą gonić za punktami i biurokracją. Jesteśmy skazani tylko na historyków z idealistyczną misją pracy u podstaw?

Ja zawsze byłem trochę „inny”. Historia, jak sądzę, jest tą dziedziną, w której pisanie artykułów naukowych trzeba zacząć możliwie późno. Zajmując się starożytnością, trzeba mieć naprawdę dobre rozeznanie w literaturze przedmiotu, źródłach itp., by powiedzieć coś nowego. Dla porównania, na socjologii wystarczy poznać podstawy metod badawczych i już można swobodnie prowadzić badania. Na horyzoncie pojawia się jakiś fenomen społeczny, o którego istnieniu młody uczony – nawet jeszcze student – ma świadomość. Robi ankiety, przeprowadza wywiady, opracowuje wyniki i jest artykuł. Jeśli nawet nie będzie to rewolucyjna publikacja, to ciągle wnosi coś nowego samym faktem, że takie badanie wykonano. W historii jest trudniej. Ze znajomymi ukuliśmy nawet nieco żartobliwe określenie „do zbadania po habilitacji”. Taka postawa wynika z pokory. Równolegle, czasy się zmieniają. Widziałem silne parcie u swoich studentów, tych ambitniejszych, by już na pierwszym roku publikować. Osobiście, napawało mnie to zgrozą. Sam czuję się przede wszystkim dydaktykiem i popularyzatorem. Napisałem dziesiątki artykułów popularnonaukowych. Sądzę, że jestem w tym dobry, choć do różnych tekstów z przeszłości mógłbym się dzisiaj mógł przyczepić. Gdybym mógł liczyć na etat dydaktyczny, pewnie nigdy nie poszedłbym na studia doktoranckie. Choć niechętnie, akceptuję rzeczywistość, w której przyszło mi się znaleźć i reguły gry w niej panujące.

Tak między nami historykami: nie sądzisz, że książki zaliczane do nurtu fantazmatu Wielkiej Lechii są napisane tak prymitywnie w sposobie doboru argumentów, że... nie warto podejmować się polemiki ze zwykłymi przypadkowymi wymysłami?

Rzeczywiście, brnięcie przez wywody Bieszka nie było ani łatwe, ani przyjemne. Nie mniej, ludzie zapoznają się z jego teorią nie tylko bezpośrednio. Istnieją różne memy, blogi czy kanały na YouTube. Sama wizja, niezależnie od ułomnej prezentacji, z różnych powodów jest atrakcyjna dla odbiorców.

Zdaje się, że sposobem na odnajdywanie nowych informacji przez Janusza Bieszka, jest... wyszukiwanie w starych książkach i nie tylko, fraz które zawierają „Lech”, „Lechia”, „Lechici”, „Lechistan” i na tej podstawie snucie etymologicznych rozważań, które najczęściej wieńczy stwierdzeniem typu: Czy to niewiedza, czy raczej zamierzone działanie?

Wizja przeszłości, jaką prezentują książki Bieszka, to w nomenklaturze Claude Lévi-Straussa, dzieło umysłu w typie majsterkowicza, który cokolwiek usłyszy, zaadaptuje dla własnej teorii. Nie ważne, czy to będzie źródło średniowieczne, czy nazwa drogi rowerowej w alpejskim kurorcie. Najbardziej frustrujące dla mnie było to, że jako historyk, miałem poczucie, że mógłbym lepiej napisać pseudonaukową książkę o Lechitach czy Wandalach. Choćby pobieżna lektura klasycznej monografii Strzelczyka pt. Wandalowie i ich afrykańskie państwo, podsuwa namiary na więcej źródeł o Polakach jako Wandalach, niż ich używają turbosłowiańscy guru. Gdyby nie brzydzili się „oficjalną nauką” i sięgali po naukowe książki, znajdowaliby więcej domniemanych argumentów. Zresztą, nawet w sieci szperają dość słabo. Czemu nie wygrzebali, że port Koryntu nazywał się Lechaion, że niejaki Lachon z Keos wygrał w 452 r. p.n.e. w Olimpii, a Liber Suda podaje, że istniało scytyjskie miasto o (jakże prasłowiańskiej) nazwie Napis? Parafrazując Bieszka, czy to niewiedza, czy zamierzone działanie? (śmiech) Oczywiście żonglując w ten sposób źródłami, toponimami, nadinterpretacjami, można ulepić teorię dowodzącą czegokolwiek. Sam, czysto szkoleniowo, stworzyłem teorię pseudonaukową, że Polacy pochodzą od Etiopczyków. W końcu nazwa Warszawa pochodzi semickiego Bar Saba, czyli Syn Saby. Syn Saby, czyli Menelik, latorośl króla Salomona! Do dzisiaj w Warszawie mówimy menelik na osoby pijane, bo w starożytnej Etiopo-Polsce picie alkoholu przysługiwało tylko królowi i jego najbliższemu otoczeniu…. (śmiech).

Załóżmy, że poznajesz przypadkowo osobę, która nie wiedząc kim jesteś, zaczyna opowiadać następującą rzecz: naukowcy twierdzą, że Słowianie zeszli z drzew 966 roku. Jak reagujesz?

Odpowiem: to nieprawda! My twierdzimy, że oni z tych drzew spadli! (śmiech). Poważnie mówiąc, takie zdania to najlepszy dowód, że coś na linii uczeni-społeczeństwo zaszwankowało. Pokolenie uczonych, w którym popularność zdobyła teoria Godłowskiego, na płaszczyźnie naukowej wygrało. Naukowcy zajmowali się swoimi zażartymi sporami, a temperatura polemik wokół tego tematu była przecież ogromna. Tymczasem, społeczeństwo nie zrozumiało merytorycznych pobudek stojących za zmianą paradygmatu naukowego. Uczeni nie docenili też jednej rzeczy. Teoria autochtoniczna była także zakorzeniona w popkulturze. Pisząc książkę, byłem w stanie odtworzyć z pamięci treść opowiadania Pieniążek rzymskiego chłopca, o wyprawie rzymskiego kupca do słowiańskiego Kalisza. Czytałem je jeden, jedyny raz. W dodatku dwadzieścia lat temu! A czy dla teorii allochtonicznej istnieje jakakolwiek pozytywna narracja? Skoro jej nie stworzono, lukę zapełniły głosy, że to spisek, że zeszliśmy z drzew, że jesteśmy jakimiś tam przybłędami z bagien nad Prypecią. Skoro praktycznie do zera okrojono nauczanie o tym, co się działo na ziemiach Polskich, to ludzie mają prawo tak mówić.

Czy jest coś, co z konieczności musiało wylecieć z książki?

Na etapie pisania książki, stosunkowo późno zacząłem pisać w tonie gawędy, poprzez anegdoty i własne doświadczenia. Powstała stąd znaczna niespójność w książce, rozstrzygnięta w procesie redakcji na niekorzyść gawędy. Z racji małej objętości, wiele rozdziałów zostało okrojonych, niekiedy nawet dość drastycznie. Wyleciał też rozdział bardzo bliski mojemu sercu. Postawiłem sobie pytanie, na ile temperatura sporu pomiędzy zwolennikami teorii autochtonicznej i allochtonicznej wypłynęła na, że tak powiem, interpretacje kolejnych odkryć. Czy archeologom zdarza się z tych czy innych pobudek dopasowywać własne raporty czy artykuły do teorii autochtonicznej, wbrew wymowie tego, co znajdują w terenie. Był to powód, nieoczywisty dla Czytelnika końcowej wersji książki, dla którego nie przeprowadziłem wywiadów z archeologami ze starszej generacji, których ten konflikt kształtował. Nie chciałem się sugerować i rozmawiałem o tych kwestiach z moimi rówieśnikami, bądź badaczami niewiele starszymi. Studiowałem przez moment na archeologii, byłem na wielu konferencjach, znam wielu archeologów, z niektórymi się przyjaźnię. Znając to środowisko, słyszałem, owszem, tu i ówdzie o różnych „nagiętych” badaniach. Część z tego, to jedynie zwykłe złośliwości lub plotki. Zdarzało mi się słyszeć, że wymowę wyników wykopalisk modyfikowano w publikacji, by nie narażać się przełożonym. Wiedząc o takich przypadkach, zrobiłem możliwie szeroki wywiad środowiskowy. Kosztowało mnie to kawałek wątroby (śmiech). Wyniki moich rozmów były jasne. Studenci archeologii, doktoranci, absolwenci, często już nie pracujący w zawodzie, przy pewnych zastrzeżeniach, dalej uważają, że teoria allochtoniczna jest najlepszą, jaką dysponujemy w tej chwili. W ich ocenie sytuacji, na pojedyncze zafałszowania wpływa lenistwo intelektualne, czasem chęć unikania sporów i kontrowersji, zwłaszcza wobec przełożonych. Przypadków dotyczących stanowisk, istotnych dla kwestii pojawienia się Słowian na terenie dzisiejszej Polski nie było wiele. Nic nie wskazywało na zorganizowane, systemowe manipulowanie materiałem wykopaliskowym na rzecz forsowania teorii allochtonicznej. Liczba badań wątpliwych, co do których moi rozmówcy mieli poważne zastrzeżenia, oscylowała koło pięciu. Poza tym, przy obecnym umocowaniu archeologii w naukach przyrodniczych, pewnych rzeczy zafałszować się nie da. To nie wiek XIX, kiedy można było znaleźć resztki nowożytnej stodoły i powiedzieć, że to fragment starożytnego grodziska. W drugą stronę, to także działa.

Spodziewasz się hejtu ze strony zwolenników fantazmatu Wielkiej Lechii? Czy w dotychczasowej walce z teoriami wielkolechickimi doświadczyłeś już „miłych słów” ze strony lechickich adwersarzy?

To też jest coś, co wyleciało z mojej książki! Zostawiono w procesie redakcyjnym kawałek, w którym opowiadasz mi o hejcie ze strony turbosłowian, ale moją historię z niej usunięto. Różni Lechici się na mnie pieklili, piszą czasem na moim blogu, wysyłają maile lub skrobią komentarze pod artykułami. Po tekście napisanym dla Newsweeka, którego retorykę niestety podkręcono w redakcji, Czesław Białczyński (albo ktoś komentujący na jego blogu) napisał o mnie, że jestem spadkobiercą Bismarcka, Kossiny i Goebbelsa, niechlujnym propagandystą trzymanym na smyczy „turbosalonu” zarządzanego przez Tomasza Lisa za pieniądze Sorosa. Czy coś takiego. Kocham ziemię słupską, jeżdżę tam regularnie od 2002 roku. W Warcinie jest pałac Bismarcka. Jeśli jakiś Lechita ma dowody moich praw do spadku po tym obrzydliwym prusaku, to dla uroków pomorskiej przyrody, chętnie przejmę warciński pałac. Inną konsekwencją artykułu, był ośmiostronicowy donos, napisany po niemiecku (bo jesteśmy, jako historycy, piątką kolumną i trzeba do nas pisać szwabachą) na moją osobę, wysłany do dyrekcji Instytutu Historycznego UW. Szczegółów mi nie ujawniono, poza tym, że rzekomo prowadzę kampanię nienawiści przeciwko niezależnym polskim uczonym (sic!). Podobna rzecz spotkała profesora Marcina Napiórkowskiego z IKP UW. Donos na mnie poszedł też do niemieckiej centrali Newsweeka. Nigdy więcej do nich nie napisałem, nie wiem, czy przez to (śmiech). Jakiś niszowy vloger rzucał Focusem Historia z moim artykułem o Wielkiej Lechii. W sumie tyle. Stoicy nauczali, że gdy ktoś Ciebie obraża, to należy sobie wyobrazić, że człowiek ten stoi przed skałą i jej złorzeczy. Co mnie obchodzi zdanie na mój temat, jakie mają ludzie, których nie znam i których nie chciałbym poznać?

Nie obawiasz się, że będziesz teraz postrzegany, jako ten historyk od Wielkiej Lechii?

To świetnie! Na razie środowisko kojarzy, że jestem tym gościem, co jeździ do Iraku i wygląda jak terrorysta z ISIS (śmiech).

Kilku obrotnych turbosków uczyniło sobie z Wielkiej Lechii biznes, z którego czerpią różne formy korzyści majątkowej. Nie obawiasz się zarzutu, że napisałeś książkę dla pieniędzy?

Pierwszy raz usłyszałem ten tekst od pewnego wywiadowanego przeze mnie profesora, więc zanim ta książka w ogóle powstała! Oczywiście, że napisałem książkę dla pieniędzy. Bo każda praca powinna wiązać się z wynagrodzeniem. Jako wolontariusz pisuję o tej tematyce na blogu. Jednak gdybym czas poświęcony na przygotowanie książki, artykułów, udzielanie wywiadów (za darmo!) itp., wykorzystał na dowolną, kiepsko płatną pracę, to pewnie lepiej bym na tym wyszedł finansowo. Nie skarżę się. Tak po prostu wyglądają realia popularnonaukowej gałęzi dziennikarstwa.

Z różnych źródeł wiemy, że pojawiać się będą kolejne turbolechickie książki. Można więc śmiało przypuszczać, że fantazmat trwać będzie nadal. Czy masz jakieś plany na przyszłość w tym temacie?


Jeśli będzie jakieś zapotrzebowanie na „wydanie drugie poprawione”, to chętnie dopiszę coś o książkach Szydłowskiego i Kosińskiego. Na blogu prowadzę nieregularnie „Pogotowie historyczne”, w którym na bieżąco odpowiadam na pytania zwolenników teorii pseudonaukowych. Chciałbym jednak skupić się na ten moment na pracy w grancie, doktoracie i na ukończeniu reportażu o jezydach. 

pytał Artur Wójcik 

Książkę Romana Żuchowicza można nabyć na stronie wydawcy: ZOBACZ.
Jeśli chcesz napisać Romanowi Żuchowiczowi, że jest turbokatolem, żydem, masonem, albo historycznym terrorystą, wejdź na Jego stronę: Piroman.org

Komentarze

  1. Może to dobrze, że zaczynają wychodzić "Młoty na turbogłupków", ciekawe, czy będzie taki sam popyt, jak na Bieszka i Szydłowskiego. Wątpię.
    Raz jeszcze powtórzę: (pisałem już o tym na "SA" albo Seczytam, już nie pamiętam) jakiś prawnik powinien zająć się tym "tfu-pisarczykarstwem" Bieszków, Szydłowskich i innych, prawnik specjalizujący się od praw konsumenta. Te okładki trylogii Bieszka mogą podpadać pod paragraf o naruszenie praw konsumenckich, bo prowadzają potencjalnego kupca w błąd. Przecież to imitacja. Imitacja książki historycznej. Kto by się nie procesował, gdyby kupił pralkę a w środku kupa złomu i jakieś rupiecie. Te książki to kłamstwo. Człowiek chodzi po empiku albo innej księgarni, widzi coś takiego, a że się nie zna na temacie, bierze do koszyka i kupuje. Zostaje ofiarą oszustwa. Płaci przy kasie i wychodzi. Potem czyta to w domu. Jest victim. Jest oszukanym. Powinien czym prędzej reklamować towar albo iść do prawnika. To nie książki historiograficzne. Te "recenzje" nibywydawnicze, spoilery na lubimyczytać kłamią. TO nie ma nic wspólnego z żadną "historiografią". Wydawnictwo Bellona kłamie, celowo wprowadzając w błąd klientów. Kto kiedy słyszał, żeby w ubiegłych latach drukowała książki o technice wojskowej czy historii wojen pisane przez Zdzicha, szkolnego dozorcę, teraz na emeryturze, albo przez Grażynę czy Krychę, kiedyś księgową, teraz na rencie i zajmującą się hobbystycznie "historią Słowian". Ludzi którzy to kupują po prostu żałuję

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzisiaj byłem w empiku na jakieś 5 książek o Słowiańszczyźnie które stały na półce HISTORIA tylko 1 napisał zawodowy historyk (Topolski). Reszta to Bieszek (2 razy), "Kronika Prokosza" i... Kosiński "Rodowód Słowian". Przeczytałem spis treści i pokręciłem trochę głowę. I taka myśl: czy w Polsce naprawdę nie ma zawodowych historyków, żeby zrobili im konkurencję? Potrzeba profesjonalnych opracowań, a te w empikach nie stoją.

      Usuń
    2. A ilu ludzi kupi profesjonalne opracowania?

      Usuń
    3. Hehe, no tak, mało ludzi kupi książki napisane przez profesjonalistów, więc opowiadajmy im bajki o reptilianach walczących z królem Persji Dariuszem i Lechem trzydziestymsiódmym "Predatorem", królem Lechitów od Pirenejów po Kaukaz i Ural, a nawet Hindukusz. Chciałem tylko zasugerować, że te książki o gadoidach i starożytnych Lechitach to jest jak jakiś odgórny plan długofalowego ogłupiania narodu polskiego. To nie może być przypadek, że o słowiańskim czy polskim średniowieczu w empikach nie ma praktycznie nic, za to takie ględy bajędy obrażające inteligencję stoją w każdej księgarni. Krótko mówiąc potrzebna jest akcja wznowienia klasycznych tytułów i napisania nowych poważnych książek, żeby na półkach sklepowych nie straszyły tylko takie kurioza.

      Usuń
    4. Lech Predator mnie rozłożył. Zupełnie prasłowiański przydomek.

      Usuń
  2. Łukasz Fabia z referatem "Postprawda, fantazmat czy utopijny indygenizm? Mit Wielkiej Lechii okiem historyka" na konferencji Mit dzisiaj w Instytucie Religioznawstwa UJ w Krakowie. Sobota, 24 marca, godz. 15.45.
    No ale Sigillum Syfilicum, UJotowcy i krakusy, doktoranci i magistry pewnie o tym już wiedzą ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łoj, dzieje się, dzieje. Turboski kontratakują: https://bialczynski.pl/2018/03/29/prawdomir-com-nadzwyczajna-kasta-historykow-kontratakuje/

      Usuń
    2. To ma być kontratak? Niech szanowny Anonim raczy nie żartować :) Same bluzgi i ataki ad personam. Szkoda, że żaden tzw. Turbosłowianin nie przyszedł na referat Łukasza, widocznie mocni są tylko w swoim internetowym śmietniku. Proszę nie promować tutaj takich paszkwili. Nie będą one tutaj akceptowane.

      Usuń
    3. Szanowne Sigillum Authenticum, co niektórych obserwowanie tej "wojenki" pozycyjnej napawa głębokim smutkiem. Do tej grupki należę i ja, Anonim.

      Usuń
    4. Mała uwaga na koniec: nie wiem, czy ktoś już u was o tym pisał, ale jeśli chcielibyście kiedyś wydać syntezę historii walki z wiadomym "fantiazmatem", proponuję jako motto na pierwszej stronie zamieścić zdanie: "Koledzy historycy, całkowicie spi....doliliśmy popularyzację, wracamy".

      Usuń
    5. A cóż Cię tak smuci Anonimie? Wszak zwalczanie bredni turbolechickich to zarazem powinność i przyjemność.

      Usuń
    6. Nie wiem, co w tym przyjemnego. To, że trzeba prostować COŚ TAKIEGO, to jest wielki wstyd przede wszystkim dla systemu szkolnictwa wyższego i każdego innego. Rzesza zwolenników tych nonsensów to jest jak akt oskarżenia dla całego systemu edukacji w Polsce z ostatnich 20-30 lat. Ja widzę tu same powody do smutku, a nawet wstydu. Wy historycy macie w tym wszystkim swój niechwalebny udział.

      Usuń
    7. Cyt." Wszak zwalczanie bredni turbolechickich to zarazem powinność i przyjemność". Myślę, że turbolechia to wielki test na tolerancję - którego tu nie zdajecie. Zatem z jednej strony mamy "brednie" o istnieniu jakiejś organizacji na ziemiach polskich i próby zamknięcia ust i obrażania myślących inaczej, wierzących w inną, czasem bajeczną, wersję historii (niech wierzą i szukają dowodów - dlaczego nie?), a z drugiej zatwardziałych wyznawców "historycznego status quo", którzy twierdzą, że mają monopol na badanie historii i głupotami się zajmować nie będą. Wreszcie mamy całą rzeszę ludzi wierzących w ludzi chodzących po wodzie, umierających i potem odżywających, gadające - płonące krzewy, zapłodnienia bez aktu płciowego, czy też, będące marzeniem wielu - zamienianie wody w wino. Czy na to istnieją dowody? Tak to się składa, że jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju zwalczanie - to religie biblijne są w tym całkiem dobre. Ścinać, zarzynać, topić, palić i eksterminować - to zarazem powinność i przyjemność można by rzec Sz. P. Sattivasa. Dobrze, że jest taki portal jak Wasz. Oby przysłużyło się to odkrywaniu nieznanych kart historii (myślę, że jakieś się znajdą mimo wszystko), może rzeczywiście jest ciekawsza niż nam się wydaje. Wasze komentarze, aluzje i obrażanie ludzi inaczej "wierzących" powinno działać motywująco na "turbolechitów" i zmusić ich do jeszcze większej pracy. Ale zadaję pytanie: gdyby jakimś cudem okazało się, że część "newsów" jest prawdą - czy są w stanie Państwo przyznać rację, posypać głowę popiołem i ew. odszczekać swoje słowa? Jakie warunki musza być spełnione. Pozdrawiam - Marek

      Usuń
    8. Drogi Marku. My tu nie o wierze, a o faktach rozmawiamy.

      Usuń
    9. Oczywiście, rozumiem. Tylko widzę analogię i to był taki przykład. Wydaje mi się również, że słowo "fakty" nie ma generalnie zastosowania w archeologii i historii (głównie zamierzchłych czasów). Raczej "domniemane fakty" lub "przypuszczenia". Tak jak w fizyce, pewna rachuba prawdopodobieństwa - aczkolwiek mogę się mylić. Mój post miał na celu próbę wywarcia na Was "presji" stonowania wypowiedzi. Nie obrażajcie ludzi bo w coś wierzą (wiara w Lechię), dlatego zapytałem, gdzie wg Was - historyków, są fakty dotyczące np. całkiem rozmownych krzewów, które wręcz paliły się do rozmowy i czemu tak twardo nie obrażacie chrześcijan, bo nie opierają się na faktach? Oczywiście rozumiem cel tego portalu. Ale ponawiam zapytanie, bo bardzo mnie to nurtuje: Jakie warunki musza być spełnione abyście Państwo (historycy) uznali, no niech będzie tę Lechię, za twór historyczny? Tzn, jakich faktów oczekujecie? Pozdrawiam serdecznie - Marek

      Usuń
    10. Jeszcze raz - my tu nie o wierze, a o faktach rozprawiamy.

      Usuń
  3. A zaraza się szerzy. Właśnie niektórzy turbolechiccy wojownicy (https://rudaweb.pl/index.php/2018/03/30/turboslowianska-nauka-z-kaszub/) bezdechu ze szczęścia dostali, albowiem pani dr Daria Keiss-Dolańska "stawia też w swoim artykule z 2016 r. kwestię tożsamości Scytów ze Słowianami".
    Artykuł jak artykuł (http://www.academia.edu/27103980/2016_Świadectwa_dotyczące_Słowian_w_wybranych_tekstach_antycznych._Słowianie_w_podróży_tom_I_Język_i_kultura_pp._175-186 ), hm... taki sobie, właściwie nie wiadomo o czym, bibliografia chaotyczna i cokolwiek nieświeża, ale za to (tatam!) na pierwszym miejscu jest Czesław Białczyński. A jakim on sposobem trafił pomiędzy uczone męże? Zacytuję autorkę: "Nadal nie wiadomo, skąd pochodzili Scyci, choć badania genetyczne populacji wskazują na to, że było to również plemię słowiańskie." I bach - przypis odsyła do wybitnego znawcy tematu i światowej sławy genetyka Czesława Białczyńskiego.
    Pytanie retoryczne: co tam się w tym Gdańsku dzieje?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest właśnie to, o czym napisałem wyżej. Skoro ludzie z tytułem doktora też w to brną, to ja uważam, że nie ma się z czego cieszyć. To upadek.

      Usuń
    2. Tożsamość Scytów ze Słowianami, też dobre. Wprawdzie nazwa Scytów do Lechitów podobna jak pięść do nosa, ale co tam. Tylko czekać, aż jakiś "badawca" odkryje "Lech Któryś Tam, jak pisze Herodot...". A w którym miejscu pisze? A sam se znajdź ...

      Usuń
  4. A to już jakieś kuriozum. Po tej piosence oświeciło mnie i zrozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi: zwalczanie wielkiej Lechii nie ma sensu. Wy próbujecie dyskutować jak z teorią naukową, ale to nie jest teoria chociażby naukowopodobna. Ta cała baśń o Wielkich Lechiach to jest tak naprawdę podbudowa pod jakąś odmianę ezoterycznego neopogańskiego nacjonalizmu. Wielka Lechia, królowie od 17 wieku p.n.e. itd. w tym wszystkim jest najmniej istotna. Chodzi o to, że marzyciele neo-pago-nacjonalistyczni wstawili sobie protezę przedłużającą ich bajania-rojenia-zwidy o jakie 4 tysiące lat wstecz.
    Tu dysputy nic nie dadzą. To polityka.



    https://www.youtube.com/watch?v=1ltFdPJMQEo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślałem, że to kuriozalne, myliłem się. To jest dopiero hicior: https://www.youtube.com/watch?v=KVG8avDPvDg

      Z prędkością światła zamienia się to wszystko w kabaret. Lechosław będzie grał koncerty z Jaruhą, a do tego ten "śpiewak". Będzie pięknie!

      Usuń
    2. Zapomniałem jeszcze dodać, że istnieje podobno już gabinet cieni nowej partii PZPL.
      Bieszek zostanie premierem, Szydłowski ministrem sportu i kultury fizycznej.
      A tu pan Nosal, przyszły minister edukacji w Lechickim Rządzie https://www.youtube.com/watch?v=RNUtex4XA48

      Usuń
  5. Właśnie przeczytałem. 6-7/10. Duży plus za podjęcie tematu. Książka nierówna. Najsłabiej wypadły partie odnoszące się do genetyki, antropologii i językoznawstwa. Chyba nie najlepszym pomysłem było aby te zagadnienia prezentować poprzez wywiady. Nie bardzo też wiem do jakiego kręgu odbiorców autor chciał dotrzeć. Wyznawców Wielkiej Lechii raczej nie przekona, przeciwników nie musi, a niezdecydowani? Mam obawy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pisana okiem historyka, a opisuje rzeczy o ktorych nie ma pojęcia, niepotrzebnie. Moja recka juz wkrotce.

      Usuń
    2. Kiedy można spodziewać się recenzji?

      Usuń
    3. No i maj za nami.....

      Usuń
    4. Złóż zatem zażalenie na piśmie. Rozpatrzę je w ciągu 14 dni dni roboczych ;)

      Usuń
    5. Uśmiałem się po pachy 😁😁 Wydawało mi się, naiwnemu, że na poważnym blogu słowo droższe od pieniędzy. Rozumiem, że książka kolegi mogła wypaść poniżej oczekiwań ale żeby w związku z tym uciekać w uniki i szyderę?

      Usuń
    6. Po pierwsze, Roman Żuchowicz nie jest moim "kolegą". Nie ukrywam, że książka wypadła poniżej oczekiwań. Nie znajduje jednak powodu, abym musiał się tłumaczyć, dlaczego recenzja się opóźnia - po prostu nie jest to poważny blog, gdzie pieniądze droższe słowu :D :D
      Recka będzie, spokojnie.

      Usuń
    7. Genetyka, Antropologia, Językoznastwo. te dziedziny nigdy wcześniej, a przynajmniej w XIX wieku nie były wogóle w kregu zainteresowań historyków. Dzisiaj powinny być bo koazuje się ze wiele XIX wiecznych 'teorii' historycznych nie utrzymuje się po uwzględnieniu tych nauk pomocniczych, musimy niestet poczekać na nowe pokolenie historyków, profesorowie nie zmieniają zdania, a młodzi boją się publikować wbrew opinii profesoró, to nie jest przypadłośc historyków, tak jest wszędzie od dawna, dlatego nowe teorie nie zwyciężają, po prostu zwolennicy starych muszą wyginąć. Tak twierdził Planck na początku XX wieku zapewne mając na myśli teorię Einsteina o grawitacji.
      A nie zawsze chodzi o rewolucję, chodzi o uzupełnienie, dopracowanie.
      Czasem gdy wszyscy myslą że czegos się nieda zrobić, to pojawia się ktoś kto nie wie o tym, że tego się nie da zrobić i to robi. To o ile pamiętam słowa samego Einsteina.
      Taki Bieszk to tu kompletnie nie pasuje, ale gdyby za badanie historii wziął się ktoś kto świetnie zna warsztat ale nie ma głowy wypełnionej XIX wiecznymi teoriami i t ak zupełnie od nowa by zaczął badać to niebył by w stanie wymyślić wersji allochtonicznej przybycia Słowian do Europy środkowej, ale zapewne nie zdefiniowałby swojej tak jak definiują ją autochtoniści.

      Usuń
    8. Mój drogi, przestań beblać o czymś, o czym pojęcia nie masz. Poglądy dziewiętnastowiecznych historyków dawno temu odeszły w niepamięć, a te z pierwszej jego połowy to nawet jeszcze zanim się wiek XX rozpoczął. Ty po prostu powtarzasz po raz enty te same brednie internetowe z rozmaitych szurstronek rodem. Pomyliły ci się blogi (nie po raz pierwszy to słyszysz), tu się nikt nie będzie zachwycał twoimi relacjami z podróży po światach urojonych.

      Usuń
  6. Bieszka przeczytałem, pare ciekawostek i tyle, zero spójności, ale wiem czemu ludzie to czytają i czemu on to napisał. To już Deniken lepiej pisał o kosmitach, nigdy tam kosmitów nie widziałem, ale wiele ciekawych miejsc zwiedziełem w wyobraźni dzieki jego ksiązkom.
    W sumie Bieszk podczepił się aby zarobic parę groszy. Mi opcja Wielkiej Lechi nie odpowiada, bo to ośmiesza nas Polaków.
    Ja nie mam wątpliwości że wszystkie te plemiona i kultury które odkrywano czy opisywano że żyły na naszych terenach, niektóre zwane germańskimi, że to nasi przodkowie. To jest truizm, to oczwiste że to nasi przodkowie, bo zadnej wymiany ludności nie stwierdzono.
    Znam paru archeologów i historyków też, gdy z nimi polemizuję i przedstawiam im to w ten sposób, że te wszyskie plemiona mają jakiś nieokreślony dokładnie ale niezerowy wkłąd w naszą kluturę i populację to każdy się zgadza, kwestia tylko tych liczb. Problem w tym że tych liczb nikt nie liczy, wiekszość zakłada skrajną wersję allo że wszyscy Polacy przybyli tu w VI wieku, a na to nie ma dowodów. Są jedynie poszlaki że przybyli tu ludzie ze wschodu, ale czy stanowili oni większość czy tylko mały ułamek i czy to oni przynieśli kulturę czy współtworzyli ją z tubylcami? Pomijam że to i tak plemiona spokrewnione kilkadziesiąt pokoleń wstecz.
    niema allo ani auto, jest coś pomiędzy, trzeba tylko to lepiej zdefiniować.
    A Wielka Lechia? coś tu było przecież w starozytności? Przecież to idealne miejsce na osiedlanie się. W starożytności okolo I wieku naszej ery mieszkało tu na terenie Polski zapewne ponad milion ludzi, zapewne więcej niż w średniowieczu. w takim razie jakieś 1200 lat przed naszą erą mieszkało tu apewne jeszcze więcej, bo klimat był jeszcze bardziej sprzyjający, i odziwo pojawiają się pojedyncze odkrycia archeologiczne z tamtej epoki. Wykomuje się zapewne również badania genetyczne jesli tylko to mozliwe, powinno to potwierdzić w jakim stopniu tamci mieszkańcy naszych terenów są naszymi przodkami.
    Urudnienien jest powszechne ciałopalanie, ale odkrycie np pobojowisk po wielkich bitwach powinno pomóc.
    Ja cierpliwie czekam, osobiście kibicuję bardziej autochtonicznej wersji bo dla mnie ona jest duzo prostrza a ja preferuję zasadę brzytwy Okhama, szukanie skomplikowanych zawiłych wytłumaczeń jest bezcelowe skoro istnieje proste wytłumaczenie.
    Historycy i archeolodzy szukają zbyt zawiłych wytłumaczen dla swoich odkryć.
    Tłumaczenie pustki osadniczej tym że jedni wyemigrowali a potem przybyli inni jest wlasnie takim sztucznym komplikowaniem. To takie bajkowe tłumaczenie i pasuje do teorii wędrówek ludów. Ale zapomina się tu o żródle tych zmian czyli o klimacie.
    Słąby klimat, słabe plony, mniej dzieci w kolejnych pokoleniach mniej ludzi, ale gdy klimat się poprawia to populacja się odradza, wymyślanie że wszyscy się wynieśli a potem przybyli inni jest dla mnie mysleniem bajkowym, nie pasuje to do ówczesnych warunków klimatycznych oraz ukształtowania geograficznego. pustki są zapełniane ludnością z okolicznych osad, ale dlaczego miałaby się wyludnić cała Polska a potem niby zaludnić luzmi z Prypeci, które to przecież musiały być wtedy tak samo wyludnione. Zero logiki.
    Ale archeolodzy i historycy zdaje się z przyzwyczajeni zupelnie ignorują wiedz z innych dziedzin nauki. Pomocniczość nie była w zwyczaju w XIX wieku, wtedy najważniejsze było udowodnienie z góry wymyslonej tezy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzisz, mój drogi, twoja beblanina, pozbawiona jakichkolwiek podstaw naukowych jest. Rozważania "klimatyczno - etniczne" to nawet śmieszne nie są. Jesteś tylko zwykłym ignorantem, znanym turboskiem, który na użytek tego bloga postanowił poudawać, że nim je jest, cokolwiek zresztą nieudolnie. Jak wyżej - źle trafiłeś, to nie jest blog Rudego Łba czy Czesława Białczyńskiego.

      Usuń
  7. Hm, zwróciłem tylko uwagę na słowa "mi bardziej pasuje opcja...". Mi. Mi bardziej pasuje. Ja. Moje. Moje zdanie.
    To już nie jest ważne, jak było naprawdę? Naukowcem się zostaje, by docierać do prawdy. Mówią, że nie ma prawdy, albo, że nie da się do niej dotrzeć. W takim razie, teoria o ruchach ludów, tworzeniu się organizmów państwowych itd. vs teoria Wielkiej Lechii... obie równoprawne. Możemy sobie wierzyć, w co chcemy... Po co się zajmować głębiej jakimś tematem, skoro wszystko jest równie dobre? Już nawet nie "prawdziwe", nie, takiej kategorii nie ma, równie "dobre".
    Ach, i wcześniej się p. Marek Jucewicz tak bardzo brzydko odnosił do chrześcijan. No, przykro mi, że miesza Pan sprawy naukowe z poglądami religijnymi. Dwie zupełnie różne płaszczyzny. Przykre, że Pan ich nie rozróżnia. Przykre, że bardzo wielu naukowców ich nie rozróżnia. Oczywiście, z obu stron. Jedni naukowcy uważają, że wiara w Lechię i wiara w Boga tak samo dyskwalifikują inteligencję człowieka, więc można z niego szydzić; drudzy - że Bóg wybrał Polaków do czegoś-tam, że absolutnie wszyscy księża w całej historii Polski są moralnie bez zarzutu, a jeśli nie, to na pewno krypto-żydzi albo całkiem jawni masoni, a skoro o masonach mowa, to rządzili Polską wbrew jej interesom itp. - i że można te interpretacje podawać jako fakty...
    No, przykro czasem być człowiekiem o umiarkowanych poglądach. Czasem ja się czuję w moim kraju obco...
    Tak, że na wszelki wypadek piszę jako Anonimowy.
    A tak zupełnie na marginesie. Dziś o 17:00 zawyły syreny. Wyjrzałem przez okno. Nikt się nie zatrzymał. Wygląda na to, że niewielu, naprawdę, kojarzy już dzisiejszą datę. Jak by nie mówić, czy było to słuszne, czy niesłuszne, ale ofiarę trzeba uszanować. Więc, jak to się mówi w pewnych kręgach, pozdro dla kumatych.
    Mateusz

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz